…czyli o słuchaniu monotonnego szumu fal.
W odpowiedzi na komentarz do poprzedniego postu pozwoliłem sobie napisać
kilka słów o moim spojrzeniu na rutynę. Na początek jednak kilka zdjęć,
a dalej niech czytają zainteresowani :)
Dwa powyższe zdjęcia zostały zrobione na Powiślu, przy czym lewe kilka dni temu zaś prawe prawie rok temu. Poniższe jest trochę w kontekście listu; powstało jako ostatnie przed dość długą przerwą w fotografowaniu- po skończeniu rolki je zawierającej nie zrobiłem zdjęcia przez ponad dwa miesiące.
Cześć K.
Na wstępie odpowiem na pytania wymagającej krótkiej odpowiedzi:
Tak, są to kostki lodu na praskim brzegu Wisły, zaś poruszenie wynika z tego, ze zdjęcie naświetlało się kilka sekund w czasie których fale rzeki omywały lód.
A co było „kamyczkiem”? Była nim krótka awaria zasilania w mojej okolicy w wigilijny wieczór- mimo późnej godziny i niedziałających latarni na dworze było wyjątkowo jasno, więc postanowiłem wyjść na foto-spacer. Pierwszy od dobrych dwóch miesięcy, w jego efekcie w kolejne dni były też dość owocne w spacery, choć nie w ilość zdjęć.
Skoro drobnostki wyjaśnione to chciałbym przejść do właściwego tematu. Rutyna. Sama w sobie nie jest zła. W pewnym zakresie, pozawala uporządkować trochę codzienność i jeśli nie wypełnia nas w całości to jest czymś dość dobrym. Problem rodzi się gdy grzęźniemy w niej i uznajemy, że realizacja tych codziennych spraw wystarcza nam za wszystko. Przestajemy wtedy szukać czegoś więcej, przez co rzeczywistość staje się szarą codziennością. Być może część ludzi to zadowoli i im wystarczy do szczęścia, ja jednak popadając w taki stan, czuje jak bym się zatrzymał. Mimo upływu czasu, przemijania dni, tygodni czy nawet miesięcy, pomimo dziejących się wokół wydarzeń mam wrażenie stagnacji. Brakuje mi czegoś, a jednocześnie nie mogę tego szukać a tym bardziej znaleźć. Brnąc tak w tą szarość dochodzi się do punktu w którym musi się cos stać. Spada wtedy taki mały kamyczek wzbudzający lawinę, ale co ona sprawi? Albo spowoduje ocknięcie się albo będzie stanowiła punkt z którego nie ma odwrotu. Gdy człowiek minie ten punkt to by się obudzić potrzeba nie lawiny a trzęsienia ziemi. Swoją drogą, w tym przypadku, to raczej nie będzie kamyczek tylko ostatni gwóźdź do trumny…
Myślę, że można też posłużyć się pewną analogią. Czas wypełniony w całości rutynowymi zdarzeniami jest jak rytm bijący w tle. Z początku mało wyraźny, potem staje się oczywistym wypełnieniem otoczenia. W pewnym momencie możemy albo stwierdzić, że ten dźwięk jest irytujący, mamy go dość i ograniczamy jego wpływ na nas, albo odkrywamy, że daje nam pewne poczucie bezpieczeństwa i bez niego jest jakość pusto i źle. Rutyna, prócz stagnacji, ma według mnie jeszcze jedno niebezpieczeństwo- może dawać ułudę pewności, tego co zdarzy się w przyszłości. Nie chcę bynajmniej przekonywać, że planowanie jest złe. Ale realizowane w ten sposób może przeistoczyć się ze środka w cel. Możesz się ze mną nie zgodzić, ale uważam, że życie jako realizacja „planu minimum” jest niepełne. Brakuje mi w nim różnorodności, pewnej dozy poszukiwania czegoś nowego i innego niż codzienność. Choć czasem popadam w taka stagnacje, to pod skórą czuję potrzebę jej przerwania. Może ona czasami gryźć przez długi czas, ale żeby się przebić trzeba jeszcze tego zewnętrznego bodźca. Na szczęście, wcześniej czy później, w jakiejś postaci się pojawia, a wtedy rusza lawina.
To co piszę tyczy się mnie, może nie tylko. Na pewno znajdzie się duża grupa osób, którym wystarczy zamkniecie w minimum i będą szczęśliwe. Ale czy to będzie pełnia szczęścia? Nie mnie to oceniać.
Mam nadzieję, że choć w części odpowiedziałem na pytania, zaś forma w jakiej myśli przelałem na tekst okazała się strawna.
Kamil